Z Gdyni do Nowego Jorku. Historia niezależności i wpływie języków obcych na życie kobiety.
Polka, żona Pakistańczyka i mieszkanka Nowego Jorku. Z wykształcenia poliglotka o niesamowitym zasięgu działania. Jest przykładem kobiety, która dzięki pasji do języków obcych i myśleniu w sposób globalny odnalazła nie tylko swoje miejsce na ziemi, ale również miłość. Autorka bloga „Miłość w czasach strefowych” oraz książki „Pakistańskie wesele”. Jest inspiracją dla wielu kobiet oraz mężczyzn – w tym również i mnie. Przeczytajcie zatem mój wywiad z Mają Klemp, który będzie dla was nie tylko impulsem do działania, ale również dowodem na to, że świat należy do was. Przede wszystkim dzięki językom obcym.
Piotr Kruk: Jak to się stało, że trafiłaś z Gdyni akurat do Cardiff?
Maja Klemp: Chodziłam do III LO w Gdyni, do klasy z maturą międzynarodową. Większość osób szła do IB (International Baccalaureate) właśnie z myślą o studiach zagranicznych. Moim marzeniem była japonistyka. Złożyłam podania na kilka różnych uczelni i ostatecznie wybierałam między SOAS w Londynie, Uniwersytetem w Sheffield i w Cardiff. Zarówno Sheffield jak i Cardiff oferowały mi możliwość studiowania dwóch kierunków językowych naraz. Trochę się skłaniałam w stronę Sheffield – tamtejszy uniwersytet miał opcję studiowania francuskiego od zera (francuski był wtedy moim językowym marzeniem), w Cardiff na poziomie podstawowym mogłam wybrać tylko włoski i hiszpański. Mam wrażenie, że język hiszpański jest ogólnie bardziej użyteczny, w dodatku mój tata pracował wtedy w Chile, jeździłam do niego na wakacje i już trochę języka podłapałam. Ale tak naprawdę, jakkolwiek głupio to nie zabrzmi, o wyborze uniwersytetu zadecydowały względy… geograficzne. Cardiff leży nad zatoką, Sheffield jest od oceanu odcięte, a ja, pochodząc z Gdyni, nie wyobrażałam sobie spędzić trzech lat życia z dala od większego zbiornika wodnego. Można więc powiedzieć, że o mojej przyszłości i repertuarze lingwistycznym zadecydowała miłość do morza. Całe szczęście Cardiff miało w tamtym czasie również najlepszą reputację, jeśli chodzi o wydziały językowe.
PK: Znałaś już wtedy język angielski?
MK: Oczywiście, angielskiego uczę się od dziecka. Pierwsze prawdziwe lekcje miałam w przedszkolu, ale tak naprawdę uczyłam się już wcześniej, podróżując z rodzicami. Przez jakiś czas bałam się mówić w tym języku, ponieważ bałam się popełnić błąd. Najpierw musiałam sobie całe zdanie przygotować w myślach, upewnić się, że jest poprawne gramatycznie, a kiedy już byłam gotowa, okazywało się, że mój czas w rozmowie dawno minął.
Wszystko się zmieniło, kiedy miałam 13 lat – rodzice wysłali mnie wtedy na wakacje do RPA i zapisali mnie tam do szkoły. Nie językowej – zwykłej podstawówki. Rzucili mnie na bardzo głęboką (pełną rekinów czy też innych krokodyli) wodę i nie było opcji, musiałam zacząć mówić. Z rozumieniem, czytaniem i pisaniem nie miałam problemów, ale mówienie to było zupełnie coś innego. Na pewno ośmieliło mnie to, że dzieciaki w szkole nie naśmiewały się z głupot, które mówiłam – np. nie wiedziałam, jak jest katar, więc mówiłam, że mam wodę w nosie. I ok, rozumieli mnie, nie śmiali się ze mnie, a ja coraz mniej stresowałam się rozmowami.
Na studiach w Cardiff zmierzyłam się z trochę innym problemem. Z jednoczesnym funkcjonowaniem w pięciu językach. Żyłam po angielsku, nadal korzystałam oczywiście z polskiego, uczyłam się praktycznie od zera (miałam jedynie podstawy) japońskiego, hiszpańskiego i… włoskiego. O ten włoski musiałam stoczyć prawdziwą wojnę. Na pierwszym roku musiałam wybrać dodatkowy moduł, miałam do wyboru bardzo czarujące zajęcia, np. Wstęp do integracji europejskiej (wtedy polityka nie interesowała mnie w najmniejszym nawet stopniu), czy XVIII wieczną literaturę niemiecką. Był też włoski, ale dowiedziałam się, że nie mogę się na niego zapisać, bo studiuję już dwa języki. Nie wspominając już o tym, że angielski też nie jest moim ojczystym. Nie pamiętam czy kiedykolwiek wcześniej byłam równie uparta i asertywna – po wielkiej bitwie stoczonej zarówno na wydziale włoskim, jak i hiszpańskim, pozwolono mi, na moją własną odpowiedzialność zapisać się na włoski. Szczerze mówiąc było ciężko. Szczególnie kiedy zajęcia z włoskiego przeplatały się z tymi z hiszpańskiego. Ale poradziłam sobie konkursowo. Chyba dlatego, że podeszłam do kwestii ambicjonalnie.
PK: Jaki był twój pomysł na te studia i to wykształcenie?
MK: Obawiam się, że nie miałam specjalnego pomysłu. Raczej wyszłam z założenia, że gdzieś po drodze odkryję, co chcę w życiu robić. Zastanawiałam się nad tym, by zostać tłumaczem oraz nad pracą w dyplomacji. Teoretycznie spróbowałam trochę tego i tego. Ale i tak okazało się, że wolę coś innego. Z jednej strony studia nie dały mi solidnego wykształcenia zawodowego, ale pozwoliły mi na próbowanie wielu nowych rzeczy, co w moim przypadku sprawdziło się znacznie lepiej.
PK: Co było powodem, że zmieniałaś tak często miejsce zamieszkania i jak długo mieszkałaś w każdym z państw?
MK: Studia – zarówno podczas studiów licencjackich, jak i magisterskich miałam możliwość (w pierwszym przypadku obowiązek) wyjazdów. Studia językowe w Cardiff są czteroletnie. Trzeci rok obejmuje praktyki językowe za granicą. Ja spędziłam pół roku w Chile, pracując w firmie mojego taty (mogłam wybrać dowolny kraj hiszpańskojęzyczny. Gdybym wybrała Hiszpanię, Cardiff University umożliwiłoby mi zapisanie się na zajęcia na lokalnym uniwersytecie. W przypadku Ameryki Łacińskiej, sama musiałam załatwić sobie albo zajęcia, albo praktyki zawodowe.), następnie pół roku na uniwersytecie w Japonii (wybrałam Dokkyo University).
Magisterkę robiłam na University of Bath, zdecydowałam się na prestiżowy program Euromasters, organizowany przez Europejsko Amerykańskie Konsorcjum Uniwersyteckie (European American University Consortium (EAUC)). Pozwalał on na spędzenie każdego semestru na innym uniwersytecie należącym do konsorcjum (lub wszystkich semestrów w Bath, jak kto wolał – każda szkoła oferowała inne moduły), a także na pisanie pracy magisterskiej dla wybranego przez siebie uniwersytetu. Ja po obowiązkowym semestrze w Bath, wybrałam moduły oferowane przez Uniwersytet Karola w Pradze i Uniwersytet Karola III w Madrycie. Magisterkę pisałam również dla UC3M (Universidad Carlos III de Madrid), po hiszpańsku.
PK: Czy udało ci się w tym czasie opanować któryś z tamtych lokalnych języków?
MK: W czasie studiów mówiłam swobodnie po japońsku i hiszpańsku, w języku czeskim byłam w stanie się całkiem nieźle porozumieć, ale to już niestety przeszłość.
PK: Co zawdzięczasz znajomości języków obcych?
MK: Z rzeczy praktycznych – możliwości zatrudnienia. Właściwie każda z prac podjętych w dorosłym życiu wymagała ode mnie znajomości języków obcych.
Z rzeczy mniej pragmatycznych:
- Możliwość swobodnego podróżowania – oczywiście można podróżować bez znajomości języków, ale ze znajomością robi się to swobodniej, bez lęku i więcej się z tych podróży wyciąga. Co więcej, dobra znajomość języków obcych pozwala się odnaleźć w obcym kraju, również przy bardziej długoterminowych scenariuszach. Nie wyobrażam sobie mieszkać na stałe w kraju, którego języka nie znam.
- Możliwość zgłębienia obcych kultur. Zawsze podkreślam, że język w dużej mierze odzwierciedla pewne cechy społeczne. Moim ulubionym przykładem jest japoński, w którym patrząc z zachodniej perspektywy, budujemy zdania od tyłu. Więc zanim w ogóle otworzymy usta, musimy wiedzieć dokładnie, jakie informacje będziemy chcieli przekazać. Cenię również możliwość czytania książek, oglądania filmów i seriali w oryginale. Niestety, nawet najlepsze tłumaczenie nie odda wszystkich niuansów językowych, a nie ukrywajmy, dobre tłumaczenia to wciąż rzadkość.
- Zdecydowanie uelastyczniło mój mózg – pracowałam kiedyś naraz w czterech językach i jakkolwiek było to niezwykle wycieńczające, zdecydowanie poprawiło moją sprawność intelektualną.
- I oczywiście, z każdym poznanym językiem, łatwiej przyswoić kolejny – mózg jest już wtedy wyćwiczony do odnajdywania wzorców i intuicyjnego adaptowania nowych.
Mam też taką historię o wizycie w Szanghaju – w samym centrum w miarę łatwo porozumieć się w języku angielskim, na przedmieściach jest z tym znacznie gorzej. Pewnego razu wylądowałyśmy z mamą w barze już poza głównym, turystycznym obszarem tego miasta. Mama nie miała większych problemów ze złożeniem zamówienia, ponieważ menu było z obrazkami. A że ja nie jem mięsa, ciężko mi było stwierdzić po samych zdjęciach, która potrawa na pewno nie będzie go zawierać. Oczywiście słowo wegetarianin (bez względu na wymowę) nic obsłudze nie mówiło. Wreszcie przypomniałam sobie, że chiński znak na mięso jest taki sam, jak w języku japońskim. Narysowałam więc kanji* oznaczające mięso i je przekreśliłam. Dzięki temu rozumiano mnie natychmiast, a ja dostałam makaron z tofu.
* kanji to znaki logograficzne, które są podstawą pisanego języka japońskiego (przyp. Piotr Kruk)
PK: W ilu z nich jesteś w stanie porozumiewać się na poziomie podstawowej komunikacji?
MK: Zależy o jak bardzo podstawowej komunikacji mówimy. Powiedziałabym, że licząc angielski, w 5, ale tak naprawdę, gdybym była zmuszona i naprawdę wysiliła się intelektualnie, mogłabym dodać do tego może kolejne trzy, cztery. Na przykład, przed wyjazdem do Maroka starałam się nauczyć chociaż podstaw francuskiego. I rzeczywiście, wystarczyło, żeby porozumieć się w restauracji, łaźni i aptece. Moja aktywna znajomość urdu obecnie leży i kwiczy, a mimo to jestem w stanie zrozumieć mniej więcej co mówi rodzina mojego męża. Gdybym musiała, pewnie byłabym w stanie się wypowiedzieć, nawet pełnym zdaniem. Największą porażką jest dla mnie język niemiecki, którego uczyłam się cztery lata i mówię w nim chyba gorzej niż w urdu.
PK: Który z języków jest twoim najmocniejszym?
MK: Oczywiście polski 😉 A tak poważnie – angielski. Uczę się go najdłużej i posługuję się nim bez przerwy. Z resztą już dawno przestałam postrzegać go w kategorii języków obcych. A to z kolei prowadzi nas do następnego, czyli hiszpańskiego. Obecnie mam wrażenie, że trochę się przykurzył, ale ilekroć oglądam coś w tym języku, czytam książkę, albo jadę do kraju hiszpańskojęzycznego, szybko odzyskuję swoje zdolności. Nie ukrywam, że w najlepszej formie byłam studiując i pracując w tym języku.
PK: Czego nie mogłabyś osiągnąć, gdybyś nie znała żadnego języka obcego?
MK: Wcześniej powiedziałam, że nie liczę języka angielskiego jako języka obcego. Gdybym to zrobiła, musiałabym stwierdzić, że całe moje życie wyglądałoby zupełnie inaczej: nie studiowałabym za granicą, nie weszłabym w związek z cudzoziemcem, nie przeprowadziłabym się w Nowym Jorku i prawdopodobnie nie dostałabym żadnej z tych prac, które do tej pory wykonywałam.
Bez znajomości hiszpańskiego nie dostałabym pracy w dyplomacji, a później w firmie, w której spędziłam prawie trzy lata. Nie nauczyłabym się też portugalskiego (to długa historia). Być może nawet nie miałabym przez długi czas prawa jazdy – de facto swoje pierwsze prawo jazdy robiłam w Chile, pomijając sam kurs i egzamin, które były po hiszpańsku, musiałam też zdawać egzamin zaliczający chilijską podstawówkę.
PK: Czy według ciebie znajomość języka obcego daje kobietom więcej niezależności, ale też szans? Jak to postrzegasz?
MK: Odpowiedź na to pytanie jest boleśnie oczywista. Oczywiście, że znajomość języka obcego daje ludziom o wiele więcej niezależności i zdecydowanie więcej możliwości. Osoba, która nie potrafi się komunikować jest w pewnym sensie upośledzona, w dużej mierze zależna od innych. I jeśli przyjąć taki tok rozumowania, to wyjeżdżając do kraju, w którym nie możemy się porozumieć w żadnym języku, jesteśmy w potężnym stopniu ograniczeni.
Znajomość przynajmniej jednego języka obcego staje się coraz częstszym wymogiem w procesach rekrutacyjnych. Przy dynamicznej globalizacji nawet stanowiska, które nie wymagają bezpośredniego kontaktu z zagranicznym klientem czy partnerem biznesowym, mogą obejmować kontakt z językiem obcym.
A jeśli już mówimy o możliwościach w zakresie poszczególnych płci, powiedziałabym wręcz, że dla kobiet znajomość języków obcych jest jeszcze istotniejsza. Niestety, to przeważnie kompetencje kobiet są kwestionowane na polu zawodowym. Nie spotkałam się jeszcze ze stwierdzeniem, że jakiś mężczyzna dostał pracę, bo spodobał się wizualnie przełożonemu. A w przypadku kobiet niestety to się zdarza. Tym bardziej zdolność komunikacji, a zatem również zademonstrowania swoich kompetencji na poziomie werbalnym wydaje się koniecznością.
PK: Bardzo Ci dziękuję za rozmowę, a czytelnikom polecam nie tylko twoją książkę „Pakistańskie wesele”, ale również czytanie bloga „Miłość w czasach strefowych”. Mam nadzieję, że będziemy mieli okazję spotkać się osobiście i porozmawiać nie tylko o naszych doświadczeniach związanych ze znajomością języków obcych, ale również o ogromnych szansach, jakie nam dają.
MK: To ja dziękuję za zaproszenie – bardzo się cieszę, że mogłam się wypowiedzieć na tak ważny dla mnie temat. I oczywiście również mam nadzieję na spotkanie na żywo – myślę, że… odnaleźlibyśmy wspólny język!
Link do książki: https://sklep.mocmedia.eu/produkt/pakistanskie-wesele/
Link do bloga: www.milosna-globalizacja.pl?utm_source=mowic&utm_medium=wywiad&utm_campaign=jezyki
Maja Klemp: urodzona w Gdyni autorka książki „Pakistańskie wesele” oraz bloga „Miłość w czasach strefowych”. Poliglotka z wykształcenia. Studiowała japonistykę, hispanistykę oraz europeistykę mieszkając w Wielkiej Brytanii, Chile, Japonii, Czechach i Hiszpanii. Dziś na stałe osiadła w Nowym Jorku wraz ze swoim mężem – Pakistańczykiem z pochodzenia.
Piotr Kruk: od kilkunastu lat związany z międzynarodowym biznesem. Autor książki „Język obcy w 6 miesięcy” oraz bloga mowic.pl. Mówi w 7 językach obcych wspierając innych w opanowaniu języka obcego na wczoraj. Występuje jako mówca na wielu konferencjach udowadniając, że języka obcego może nauczyć się każdy. I to w zaledwie 6 miesięcy.